A chodź jedź do Turcji!

Tymi słowami koleżanka zaproponowała mi pracę w tym pięknym i egzotycznym kraju. Egzotycznym pod wieloma względami. Znajdziecie tu opowieść o tym, jak żyje się i pracuje w Turcji a także mnóstwo porad dla turystów, którzy zastanawiają się co ich tam może czekać.

wtorek, 27 grudnia 2016


Za każdym razem kiedy postanowię sobie, że już już zacznę pisać regularnie coś się dzieje. Tym razem pochłonęła mnie praca. Koniec roku to czas zamykania spraw i to z deadline'm nieuniknionym. Ale o tym może później.



Dziś jest wigilia, więc i taki wpis znajdzie się na moim blogu.



Turcy mają problem z Bożym Narodzeniem. Z jednej strony jest to święto obce w ich kulturze, z drugiej święto tak dobrze wpisujące się w ich umiłowanie kiczu i świecidełek, że nie mogą go zignorować. Stąd na ulicach pojawiają się świąteczne iluminacje, z witryn sklepowych uśmiechają się Mikołaje a w sklepach można kupić... choinki. Tak, w wielu tureckich domach można znaleźć sztuczne pięknie ubrane choinki.



Turcy niestety nie do końca wiedzą kiedy to Całe Boże narodzenie jest i dość beztrosko nazywają Nowy Rok jako Christmas. Bo tak sobie wykoncypowali, że też chcą mieć swoją Gwiazdkę, więc ją troszkę przesuną na i tak hucznie obchodzonego Sylwestra. Dlatego też na Nowy Rok dają obie prezenty, spotykają się z rodziną lub przyjaciółmi na uroczystej kolacji lub świętują ten czas w klubach.



Jednakże wracajmy do moich świąt. Plan był taki, że świętuje je w domu, w otoczeniu bliskich przyjaciół i mojego Sułtana.Czyli dziś o tym jak się gotuje wigilię w tureckich warunkach bojowych.



Moi goście to oczywiście muzułmanie, więc musi się obejść bez wieprzowiny. I tak wigilijne potrawy są w Polsce bezmięsne ale trafić z gustami w przyzwyczajone do tureckiego jedzenia podniebienia jet ciężko. Stąd menu ułożyłam całkiem proste. Placki ziemniaczane, bo wiem że moi goście lubią. Pierogi w trzech wariacjach - ruskie, z kapustą i grzybami oraz z jabłkiem (mój faworyt). No i ryba.



Masę na placki przygotowałam dzień wcześniej, nadzienia do pierogów również. Gotowanie rozpoczęłam od placków ziemniaczanych. Później je tylko odgrzeję w piekarniku.



16:00 Sułtan: Kochanie, na serio robisz naleśniki z ziemniaków?
Ja: No tak, zaufaj mi, będą dobre.
Sułtan patrzy powątpiewająco.
J: To trochę jak naleśniki z frytek.
S: Ok, ale wciąż dziwne.
J: Kochanie przypominam, że rano jedliśmy tarhana corbasi. To jest dziwne. (Tarhana to zupa robiona z proszku, który najpierw jest fermentowany z jogurtem, później suszony i ścierany na pył. Idealne lekarstwo na przeziębienia a że akurat oboje jesteśmy chorzy, to akurat się nam należała).
S: No dobra, już nic nie mówię.


16:20 Sułtan: Kochanie, może Ci pomóc?
Ja: Nie, dziękuję na razie nie ma nic do roboty na dwie osoby. Jak będziemy później robić pierogi to mi pomożesz.
S: Ok, ale żebyś później nie mówiła, że Ci nie pomagam.


16:25 S: Kochanie a po co Ci choinka?
J: Bo to tradycja.
S: Ale ty jesteś ateistką.
J: No ale przecież jedno nie wyklucza drugiego. Wigilia to dla mnie bardziej tradycja niż obrządek religijny.
S: Ale dlaczego akurat choinka?
J: Bo to symbol życia. Zielone drzewko symbolizuje odrodzenie się życia w czasie kiedy za oknem drzewa nie mają liści i nie ma zieleni.
S: Aha... (Patrząc za okno na kołysane wiatrem palmy i pięknie zielone drzewa oliwne).
J: Dobra, nie ma tematu.


16:50 S: Kochanie, może Ci pomóc?
Ja: Nie, dziękuję. Jak będziemy później robić pierogi to mi pomożesz.
S: Ok, ale żebyś później nie mówiła, że Ci nie pomagam.


17:20 Kończę opowiadać o tradycjach wigilijnych. O opłatku, sianku pod stołem i takie tam.
J: ...najbliższa rodzina ubiera się odświętnie i siada do kolacji gdy zabłyśnie pierwsza gwiazda.
S: Ale ty masz na sobie jeansy i koszulkę ze Spock'iem.
J: Bo gotuje teraz. Przecież nie będę lepić pierogów w sukience!
S: Czyli ja też mam się przebrać?!
J: No oczywiście! Przecież nie będziesz siedział w dresie jak goście przyjdą!
S: Ja wiem, zawsze tak siedzę jak rodzina przychodzi.
J: Co?!
S: No bo u nas w Turcji w każdy weekend przychodzi rodzina i robimy wspólne jedzenie. U nas taka wigilia to praktycznie każdy weekend.


17:40 S: Kochanie, może Ci pomóc?
Ja: Nie, dziękuję. Jak będziemy później robić pierogi to mi pomożesz.
S: Ok, ale żebyś później nie mówiła, że Ci nie pomagam.


18:00 J: Kochanie! Chodź zaczynamy lepić pierogi tylko to pozmywaj.
S: Zaraz kochanie...
J: ... (Nosz!! Tylko żebym nie mówiła, że mi nie pomaga!!!)


18:10 J: Dobra! Pozmywałam! Chodź!
S: Chwilkę kochanie...


18:20 S: Kochanie, co robisz?
J: Ugniatam ciasto na pierogi.
S: Beze mnie! Przecież mówiłem, że chce zobaczyć i Ci pomóc!!!


Na szczęście kolacja się udała, pierogi ulepiliśmy w miarę zgodnie, Sułtan się finalnie przebrał a gościom potrawy smakowały.



Jest wigilia, a na dworze słońce i palmy. Pierwsze takie moje święta. Wesołych Świąt wszystkim!

środa, 16 listopada 2016

Deprem - czyli trzęsienie ziemi. Takie podwójne.


I tak właśnie plany regularnego pisania bloga zderzyły się z tureckim murem biurokracji i nieszczęść.

Mam nadzieję, że teraz już uda mi się pisać regularnie. Czuję wstyd, że tak zaniedbałam to miejsce. Jednak życie weryfikuje plany i oczywiście nie mieszkam nawet w mieszkaniu, które opisałam jako "już moje". Ale o tym może później, bo cała przygoda z szukaniem mieszkania, to opis co najmniej tak długi jak i dla was pewnie nudny.

Sprawy nie ułatwia zwalniany internet i blokowanie wielu social mediów w Turcji w związku z ostatnimi aresztowaniami liderów opozycji...



W czasie mojej nieobecności wiele się w moim życiu wydarzyło. Zdążyłam zmienić pracę (co nie jest takie łatwe w nieco ponad stutysięcznym, tureckim mieście), przeżyć pucz armijny, zderzyć się z biurokracją a nawet wylądować na posterunku policji.

Ale po kolei. Wszystko opowiem w swoim czasie. Obecnie leżę przeziębiona w domu, więc wreszcie mam czas na pisaninę.



Ostatnio kilku z moich znajomych zapytało mnie jak to jest u mnie z trzęsieniami ziemi. A ponieważ w zeszłym miesiącu zatrzęsło się w moim mieście tak konkretnie, postanowiłam temu właśnie tematowi dedykować pierwszy wpis po powrocie. W końcu sam mistrz Hitchcock mówił, że dobra historia zaczyna się od trzęsienia ziemi, a następnie napięcie ma rosnąć!



Trzęsienia ziemi w Turcji to codzienność. Ten ogromny kraj (trzy razy większy niż Polska), ulokowany jest pomiędzy aż trzema stykami płyt tektonicznych - Anatolijskiej, Euroazjatyckiej i Arabskiej. Oznacza to, że na terenie tego kraju lub w jego pobliżu znajdują się trzy aktywne uskoki tektoniczne, i sporo pomniejszych pęknięć. Właśnie z tego powodu praktycznie codziennie gdzieś w Turcji dochodzi do trzęsienia ziemi. W przeważającej większości są to oczywiście zdarzenia ledwie odczuwalne na poziomie 1 lub 2 stopni w skali Richtera. Z mojego doświadczenia wiem, że zauważalne przez człowieka są te powyżej 3 stopni.



W rejonie Turcji Egejskiej, gdzie obecnie mieszkam notuje się najwięcej trzęsień. Zazwyczaj jednak są one bardzo słabe. W ciągu ostatnich pięciu miesięcy ja wyłapałam tylko dwa odczuwalne wstrząsy, a największy w tym roku... przespałam!

Razem z moją współlokatorką wróciłyśmy po treningu do domu. Każda z nas przebiegła jakieś trzy lub cztery kilometry i oglądając film padłyśmy w objęcia Morfeusza. Następnego dnia nasze telefony pełne były wiadomości: "Czułaś to?!". Okazało się, że o 4 w nocy ziemia poruszyła się z siłą 4,5 stopnia! Obecnie jest już po "sezonie" na trzęsienia, głownie dlatego, że zdarzają się one częściej przy zmiennej pogodzie, kiedy skoki temperatury są na tyle gwałtowne, że powstają naprężenia w ziemi. Ale to oczywiście nie reguła.



Za poważne trzęsienia ziemi należy brać te zaczynające się od 5,5 w kali Richtera, gdyż takie powodują już spore zniszczenia. Na szczęście takiego nigdy nie poczułam i mam nadzieję, że nigdy nie poczuję!

No właśnie. A jak odczuwam trzęsienie ziemi, jak mogłabym to opisać?

Jako dziecko oglądając filmy katastroficzne zawsze myślałam, że trzęsie się w górę i w dół. Nic bardziej mylnego!

Przy dość odczuwalnym trzęsieniu mamy podobne uczucie jakbyśmy siedzieli na huśtawce. Nic nie trzęsie. Po prostu rzuca na boki jak na statku w czasie silnego wiatru.

Małe, krótkie trzęsienia z kolei dają wrażenia, jakby przez ziemię przebiegały dreszcze. Ziemia niczym pies po kąpieli otrząsa się z ludzi. Dziwne odczucia, nie mające nic wspólnego z tym, czym karmi nas Holywood.



Razem ze znajomymi, dla żartu nazywamy Kusadasi (tr. Wyspa Ptaków) inna nazwą: Depremadasi (tr. Wyspa Trzęsień), gdyż bliskość uskoku tektonicznego jest spora i to dość płytko pod ziemią, zaraz koło greckiej wyspy Samos oddalonej od mojego miasta o 3 km.



Co ciekawe, szacuje się, że co 80 lat Stambuł nawiedza silne trzęsienie ziemi. Naukowcy już od dawna prorokują, że do takiego w najbliższych latach może tam właśnie dojść po raz kolejny. Nie oznacza to jednak, że chcę kogoś nastraszyć.

Turcy głupi nie są, wiedzą jak budować, by nic nikomu na głowę nie spadło. Wielokrotnie widziałam place budowy. Budynki paluje się do skał, uzbraja się je jak Rambo na wycieczkę do dżungli, a żeby zachować elastyczność konstrukcji, parter jest oparty na filarach, bez ścian nośnych.

Oczywiście mówię tu o nowym budownictwie, czyli o budynkach nie starszych niż 15 lat. Reszta... no cóż. O tureckim Egreti pisałam kilka notek wcześniej...



Trzęsienia ziemi to rzecz do której należy tu przywyknąć. Nie zajmować sobie nią głowy na co dzień, ale znać plan postępowania na jego wypadek. Mieć spakowany mały plecak z niezbędnymi rzeczami w razie szybkiej ewakuacji, bo przy silnych wstrząsach lepiej z domu wyjść i poczekać pół godziny by upewnić się, że wstrząsy wtórne nie będą silniejsze. Lub po prostu przespać wszystko jak robią to tutejsi, przyzwyczajeni do rozbujanej litosfery autochtoni. Ot, kolejny element tutejszego kolorytu.

Jak na przykład, zeszłego miesiąca, gdy trzęsienie ziemi w rejonie Denizli doprowadziło do zniszczeń na terenie wpisanego na listę UNESCO antycznego uzdrowiska Hierapolis-Pamukkale. Przez kilka dni zamknięty był dla turystów antyczny Basen Kleopatry. Zdarza się, dzień jak co dzień!



Dla tych, którzy lubią być dobrze poinformowani polecam aplikację Earthquake Alert na Androida, która na bieżąco rejestruje trzęsienia ziemi notowane przez USGS (United States Geological Survey), czyli Amerykańską Służbę Geologiczną. Można na bieżąco śledzić gdzie i jak w Turcji (i nie tylko) się zatrzęsło.



I taka prośba na koniec. Jeśli macie jakieś pytania, jesteście czegoś na temat Turcji ciekawi i chcecie, żebym coś opisała - zapraszam do komentowania! Postaram się pisać przynajmniej raz na tydzień.

czwartek, 16 czerwca 2016

Nie jestem bezdomna, czyli o szukaniu mieszkania w Turcji.


Jest już ciepło. Gorąco. Upał.


"Çok sıcak!" Głównie to wypowiadane zdanie słyszę z ust klienteli ulicznych kawiarenek i barów.

Idę ulicą na której trzeba uważać, żeby nie oberwać pomarańczą w głowę. Właśnie dojrzewają one na przydrożnych drzewach.


Gdzieś czytałam, że spadające kokosy zabijają więcej ludzi rocznie niż rekiny. Ciekawe jak w tych statystykach wypadają pomarańcze.

Już widzę te nagłówki w szmatławcach: "Śmiercionośna turecka pomarańcza raniła Polkę"!

Cytryną już raz oberwałam. Znaczy cytryna się oberwała z drzewka i uderzyła mnie w ramię. Nigdy nie podejrzewałam cytrusów o złe zamiary, ale chyba zacznę się wystrzegać witaminy C, która przy udziale grawitacji podawana jest wprost na głowę.


Ale dziś nie o tym chciałam napisać.

Przeprowadziłam się do Turcji. Na spontana, w iście wariackim stylu. "Jest fajna praca". Tyle usłyszałam przez telefon i to wystarczyło. W ciągu dwóch dni byłam spakowana i gotowa do podróży do Monachium. Tam na dwa dni zatrzymałam się u znajomych, by odwiedzić dobrze mi znane miasto i złapać tani lot do Izmiru. Razem z moją koleżanką kupowałyśmy bilety na mniej niż 24 godziny przed odlotem samolotu. Sprzedawał nam je bardzo miły chłopak, który musiał uznać nas za wariatki. W końcu kto kupuje bilety lotnicze na spontana, tylko w jedną stronę, na 30kg bagażu i to jeszcze do Turcji!


Ale wszystko się udało!


No może nie do końca tak jak to sobie planowałam, ale mam dach nad głową, pracę w tureckim korpo (o samym korpo zrobię osobny wpis!) i jestem pozytywnej myśli co do mojej przyszłości!

W poprzednim wpisie - takim "zajawkowym" obiecałam, że opiszę swą przygodę z poszukiwaniem mieszkania. I to szukaniem na spontan style.


Jeszcze będąc w Polsce zaczęłam przeglądać oferty mieszkań do wynajęcia w Kusadasi. Na jednej z najpopularniejszych stron (Sahibiden), ogłoszeń było multum - stąd razem z moją współlokatorką wysnułyśmy wniosek, że wynajęcie mieszkania to pikuś. Pełne pozytywnej myśli umówiłyśmy się z naszą przyjaciółką Meryem, że maksymalnie dwa, może trzy dni przekoczujemy u niej w mieszkaniu. Tylko na czas szukania dachu nad głową.

Życie szybko zweryfikowało nam te plany! Pierwszego dnia byłyśmy zmęczone lotem a z lotniska wyjechałyśmy po 19:00. Z tego też powodu, jak każdy odpowiedzialny człowiek, postanowiłyśmy wziąć prysznic i pójść na imprezę ze znajomymi :)



Witaj Kusadasi! Widok z baru "The Roof".









Dopiero na następny dzień chwyciłyśmy za telefony by poumawiać się na oglądanie upatrzonych mieszkań. Większość z interesujących nas ogłoszeń było już nieaktualnych. W końcu zaczął się sezon turystyczny i mieszkania rozchodzą się jak ciepłe bułeczki. Takie z rodzynkami, bo drogie! Szybko się okazało, że w Turcji w ogłoszeniach nie podaje się wszelkich ukrytych opłat. Odstępne, kaucja (nieraz w wysokości trzech opłat czynszowych!) oraz prowizja dla agenta nieruchomości.

Około 90% mieszkań na rynku jest oferowana przez agencje. A to znowu boli po kieszeni. Szybko obliczyłyśmy, że same tylko te opłaty, to w pierwszym miesiącu koszt około 5000 lirów! To ponad 6000 złotych! Cóż, Turcy zbyt często traktują mnie, yabanci jak chodzący banknot euro!

A przecież wcale nie miałam takich wielkich wymagań! Mieszkanie w centrum miasta. Względnie nowe a przynajmniej wyglądające tak, że nie zapadnie się przy najbliższym trzęsieniu ziemi. Z w miarę wyposażoną kuchnią. Mieszkanie miało mieć dwa pokoje, czystą łazienkę i być umeblowane tak, by nie przypominało skansenu. Jedno z oglądanych przeze mnie mieszkań wyglądało jak turecka cepelia. Wszędzie serwetki, stare meble pozbierane na zasadzie "im bardziej kolorowo, tym lepiej", i dywany. Wszędzie pstrokate dywany. Tak, w kuchni też!

Tak więc dwa dni bezowocnych poszukiwań minęły, jedyne co zyskałam to bolący kręgosłup od spania na salonowej sofie i potężne uczucie paniki na myśl o byciu bezdomnym. Trzeba było podjąć radykalne środki i samemu "pójść w miasto" szukając znaków "KIRALIK" w zaakceptowanych przez nas dzielnicach. Oglądałyśmy takie nory, że komuś powinno być wstyd, że chce to wynajmować.

Mieszkanie do wynajęcia.











Byłyśmy coraz bardziej zdesperowane, agenci nieruchomości coraz bardziej wkurzający, bo obwozili nas wszędzie w nadziei na zysk. Nawet niespecjalnie się przejmując, że pokazywane mieszkania nijak nie pasują do naszych kryteriów. Czy to liczbą pokoi, czy położeniem.

W takich chwilach załącza mi się czarny humor. Nawet zaczęłam żartować, że powinnyśmy wynająć coś na osiedlach typu İkiçeşmelik lub Wzgórze Ataturka. Są to bardzo niebezpieczne miejsca, gdzie mieszka konserwatywna, często imigrancka i raczej biedna część miasta. I choć pewnie takie gecekondu (dom wybudowany bez uprawnień, coś jak nasze slumsy czy inne bieda-domy) mogłoby być tanie i z całkiem niezłym widokiem, to po zmroku musiałabym tam chodzić chyba z dzidą :D

W końcu z ogłoszenia wypatrzonego na słupie udało mi się znaleźć ładne miejsce. Co prawda był to pansyion, ale za to czysty w dobrej okolicy a właścicielką była naprawdę miła Niemka. Już już miałyśmy tam wieźć swoje bagaże, wiedzione wizją czystej pościeli i normalnych łóżek, gdy kolega robiący za naszego kierowcę zaprotestował.

Okazało się, że miejsce to mu jest znane, gdyż często są tam różnego rodzaju burdy, podobno nawet policjanci wynajmują tam pokoje "na godziny". Chciało mi się płakać. Wizja normalnego noclegu wzięła się i wyszła nawet się nie żegnając.

Na szczęście kolega ten stanął na wysokości zadania, uruchomił swój telefon, zaangażował pół rodziny (jego tata jest imamem, więc ma sporo znajomości) i udało nam się! Za śmieszne pieniądze, "po znajomości" mamy fajne mieszkanie w jednym z dwugwiazdkowych hoteli w centrum. Ok, nie ma kuchni. Ale jest cudowny basen i miły właściciel. Da się przeżyć choćby i miesiąc!

W międzyczasie wszyscy moi tureccy znajomi zaangażowali się w poszukiwania nam odpowiedniego mieszkania. No i udało się! Od przyszłego miesiąca wynajmujemy od znajomego, za śmieszne pieniądze mieszkanie przy głównej ulicy miasta. Pięknie wyremontowane, nowiutkie i z tarasem na dachu o wielkości reszty mieszkania. Jest tam też grill, leżaki i cudowny widok na całe miasto. Tylko mebli brak, więc czeka mnie ich zakup. Ale z tym już sobie damy radę mam nadzieję :).

czwartek, 2 czerwca 2016

Żyję, czyli o tym, jak to jest przeprowadzać się na inny kontynent...

Znowu miesiąc milczenia z mojej strony. Ale znowu mam dobry powód - przeprowadziłam się tym razem już na stałe (mam nadzieję) do Turcji. W ciągu najbliższych 2-3 dni na pewno opiszę moją historię szukania mieszkania. Będzie się działo, bo opowieść jest długa, zawiła i ma kilka zwrotów akcji z których teraz się śmieję. Bo wcześniej to było raczej mi nie do śmiechu.

niedziela, 24 kwietnia 2016

W tym szaleństwie jest metoda – czyli o kulturze jazdy samochodem w Turcji.


Gorąca krew Turków gotuje się w żyłach zawsze, gdy siadają za kółko. Typowe dla południowców zachowania podczas jazdy samochodem nie są im obce. Przepisy drogowe mówią jedno – Turcy robią drugie. Dla obcokrajowca pierwsza wizyta w Turcji, pierwszy raz za kółkiem to spore wyzwanie, szok kulturowy i czasem zawał serca. Oto kilka rzeczy, które musicie wiedzieć zanim zdecydujecie się na prowadzenie samochodu w Turcji:

Warto wiedzieć, że do całkiem niedawna (lata '80) w Turcji wystarczyło zdać teoretyczny egzamin by otrzymać prawo jazdy. Obecnie już jest trudniej – trzeba zaliczyć 30 godzin teorii i kilkanaście jazd praktycznych a egzamin ma już dwie części.

Jednak kiedy rozmawiam z moimi rówieśnikami (czyli ludźmi powyżej lat 25), bardzo często okazuje się, że mają oni prawo jazdy, ale samochodu prowadzić nie umieją i nie chcą. Po części dlatego, że wyszli z wprawy – samochody w Turcji są dużo droższe niż w Europie i mało kogo stać na jego kupno na początku samodzielnego życia. Modzi ludzie poruszają się głównie motorami – dużo tańszym środkiem transportu – ale więcej o tym w dalszej części tekstu.



Znaki drogowe. Traktowane są w Turcji jako sugestia. Stosuje się do nich "mniej więcej", czyli zgodnie z własnym widzimisię i nastrojem. Zarówno tych pionowych jaki i poziomych jest znacznie mniej niż w Europie. Głównie są to znaki stopu albo w Tureckiej wersji: DUR. Ograniczenia prędkości? Jeśli znaki nie mówią czegoś innego, to w terenie zabudowanym należy się poruszać 50km/h w mieście a poza nim 90km/h. Na drogach ekspresowych możemy być szybsi, w tym przypadku będzie to 120km/h.

Tyle mówi teoria. Praktyka wygląda tak, że jedzie się najszybciej jak się da (zazwyczaj w granicach zdrowego rozsądku) inaczej spotkać nas może drogowy ostracyzm. Jadąc przepisowo narażamy się na gniew tureckich kierowców – miganie długimi światłami i ponaglaniem dźwiękami klaksonu.

Jak szaleni są kierowcy w tym kraju, niech powie fakt, że jednym z pierwszych wyrazów po turecku, których się nauczyłam było: yavaş, czyli wolniej. Czasem obowiązkiem pilota było temperowanie szalonej jazdy naszych kaptanów, czyli kierowców autobusów. Głównie wtedy, gdy moi turyści zaczynali wyglądać na zaniepokojonych, gdyż ja szybko przywykłam do tureckiego sposobu prowadzenia i tylko na prawdę egzotyczne manewry wywoływały mój niepokój. Mam nieodparte wrażenie, że każdy kaptan to emerytowany kierowca rajdowy...

Jeden z moich kaptanów celował w iście kaskaderskim numerze. Wspomniany kilka postów wcześniej Yaşar lubił się popisywać i potrafił pięćdziesięcioosobowym potworem wjechać w automatyczne bramki autostrady z prędkością 90 km/h. Co jak co, ale wszystkim kierowcom autobusów z którymi jeździłam muszę oddać, że są fachowcami i świetnymi kierowcami. Potrafili wjechać, nawrócić i wyjechać z miejsc tak wąskich, że ja miałabym problem wykonać takie manewry w samochodzie osobowym!



Na zdjęciu: korek na wyjeździe z Izmiru spowodowany drobną stłuczką.

Wspomniałam już o klaksonie. Dzień bez użycia go, to dla tureckiego kierowcy dzień stracony. Trąbi się właściwie przy każdej okazji. By kogoś pogonić, by kogoś poinformować że zamierzamy go wyprzedzić, gdy stoimy w korku.

Zawodowi kierowcy mają cały system tajemnych znaków. Do ich dyspozycji i to w frywolnej konfiguracji jest cała paleta świateł, także kierunkowskazów, klakson a ostateczności krzyk.

Pracując jako pilot wycieczek, spędzam dużo czasu w autobusach i na początku swojej przygody z tą pracą bardzo się dziwiłam tym skomplikowanym znakom. Część z nich udało mi się rozszyfrować. I tak na przykład pojazd jadący na światłach awaryjnych próbuje powiedzieć "jestem tu nowy, nie wiem co zrobię ale spodziewajcie się wszystkiego". Szybkie włączanie świateł długich przez mojego kaptana, oznaczało że zamierza wykonać jakiś znaczniejszy manewr jak wyprzedzanie lub zatrzymanie przed światłami – czyli sygnał z grubsza o treści "brace yourself!".



Kierunkowskazy. Są jak mi się zdaje w tym kraju opcjonalne i mam wrażenie, że ich używanie jest zarezerwowane do rzeczy dużo poważniejszych, niż informowanie innych użytkowników ruchu o swoich zamiarach zmiany pasa, czy skrętach. Trzeba pamiętać o tym, by zachowywać czujność i bezpieczną odległość na drodze.

Istnieje nawet taki żart, że jeśli włączysz kierunkowskazy na tureckiej drodze, to wszyscy będą starali ci się pomóc, bo będą myśleli, że działa Ci tylko jedna strona świateł awaryjnych.



Egzotycznie zrobi się także, gdy wjedziemy do miasta. Choćby taki ruch na rondzie. W Turcji pierwszeństwo mają ci wjeżdżający na rondo!

I tu słówko na temat pierwszeństwa. Zdarzyć się może, że pierwszeństwo będzie rozpatrywane na zasadzie "prawa dżungli". Wygrywa największy, najgłośniej trąbiący, czasem najbardziej bezmózgi i wymuszający macho. Jeśli jesteś kobietą, do tego yabanci – jesteś na końcu łańcucha pokarmowego tureckich użytkowników dróg. Wielu będzie próbowało Cię sprawdzić i wymuszać na Tobie pierwszeństwo. Będziesz musiała mieć większe cojones niż reszta, by nie stać wieczności na krzyżówce.



Teoretycznie na światłach powinno być lepiej, prawda? Niekoniecznie! Większość świateł w Turcji jest wyposażona w wyświetlacze odliczające czas zmiany świateł. Można być pewnym, że jeśli stoimy jako pierwsi na światłach, już na dwie sekundy przed zmianą światła z czerwonego na pomarańczowe znajdzie się osiołek, który będzie nas ponaglał do ruszenia. Oczywiście klaksonem.



Turcy w swych pojazdach zawsze się spieszą, szkoda czasu na wolną jazdę. No, chyba, że spotkamy na drodze znajomego! Nierzadki to widok, gdy dwa samochody jadące z przeciwnych kierunków zatrzymają się przy środkowej linii, a kierowcy wychodzą na krótką pogawędkę. Reszta kierowców mija tak zaparkowane auta oczywiście używając klaksonu, ale na nikim wrażenia to nie robi. Nieraz takie "towarzyskie parkowanie" widziałam na... autostradach!

Normalnym jest też, że mój kaptan postanawia pogadać ze spotkanym gdzieś przypadkiem kolegą z firmy. Wtedy dwa wielkie, pięćdziesięcioosobowe autobusy blokują jedyne dwa pasy ruchu. Oczywiście, zaraz rozbrzmiewają klaksony, ale ponieważ kaptanowie mają największe pojazdy w okolicy niewiele sobie z tego robią – w końcu muszą sobie tyle powiedzieć!



Fantazja nie opuszcza Turków także w przypadku parkowania właśnie. Parkowanie tuż za rondem? Czemu nie? W środku ronda, na kole? Też niegłupio! Policja interweniuje tylko, gdy zaparkowany samochód przeszkadza płynności ruchu. Inaczej nie robiłaby nic innego jak ścigała samochody zaparkowane "średnio dobrze".

Z tego też powodu krawężniki w Turcji są wysooookie. Pozwala to być pewnym, że żaden z parkingowych łosi nie zastawi pieszemu jedynej drogi po której ten może się w miarę bezpiecznie poruszać. Zapobiega też niebezpiecznym i niezwykle popularnym w tym kraju manewrom, takim jak zawracanie w niedozwolonym miejscu, wyprzedzanie "na trzeciego" i jazda pod prąd.



Myślałby kto, że pieszy ma jednak prostsze życie. Nic bardziej mylnego! W Turcji Pieszy ma jedno prawo. I jest to prawo do ucieczki! Kierowcy dość logicznie w ich mniemaniu rozumują, że pieszy ma krótszą trasę zatrzymania, więc tak jest łatwiej. Przechodzenie przez pasy nie różni się w stopniu ryzyka od przechodzenia drogi w każdym innym miejscu. Dlatego też piesi przechodzą drogę gdzie się da.

Pamiętam, że po powrocie do Polski kilka razy złapałam się na planie przejścia drogi "gdziebądź". Z kolei moich Tureckich znajomych łapałam za ubrania w ostatnim momencie, zanim nieuważnie próbowali przekroczyć drogę. Dla nich abstrakcją jest dostać mandat za coś tak błahego. I jest to prawdą, pamiętam jak zaskoczona byłam w pierwszych dniach mojego pobytu w Turcji, jak koleżanka przeprowadziła mnie na drugą stronę ulicy przez sam środek ronda... na oczach policji!



Wspomniałam też o wszędobylskich motorach i skuterach. Ze względu na ich niższe ceny i małe spalanie jest to środek komunikacji często wybierany przez młodych. Szacuje się, że ponad połowa kierowców jednośladów w Turcji nie ma odpowiednich uprawnień do ich prowadzenia. Dlatego to właśnie motory są według mnie największym zagrożeniem na drogach. Tak na prawdę to jedyny poważny wypadek w którym brałam udział został spowodowany właśnie przez kierowcę motoru.

Nawet jeśli policja złapie delikwenta bez prawa jazdy, niewiele może zrobić, by powstrzymać go w przyszłości od ponownego złamania prawa. Konfiskata pojazdu i duża suma mandatu powoduje, że prościej za tą sumę kupić nowy motor niż płacić mandat, by odzyskać stary motor.

Kolejną ciekawą sprawą jest zjawisko, które ochrzciłam mianem Tureckiego Tetrisa. Ile osób zmieści się na motocyklu? Dwie? Amatorzy! Na motocyklu zmieści się facet, jego żona, dwójka ich dzieci i cała masa siatek z zakupami z Kipy (tureckie Tesco)!

Za szczyt tureckiej fantazji motocyklowej uznaje pewnego pana spotkanego na rondzie w Selçuku. Jadąc na motocyklu w jednej ręce trzymał komórkę prowadząc z kimś ożywioną dyskusję, w drugiej ręce trzymał papierosa i kierownicę. Całości smaczku nadawał fakt, że jego pleców uczepiony było na oko dziesięcioletni dzieciak. Turkish multitasking!

Oczywiście, o kaskach motocyklowych też mało kto słyszał. Częściej widzi się je dyndające w czasie jazdy na kierownicy niż na głowach podróżnych.



Skoro jesteśmy już przy środkach bezpieczeństwa to trzeba wspomnieć o tym, że rzadko kto zapina w Turcji pasy bezpieczeństwa. Tak samo w przypadku fotelików dziecięcych. Zwykle małe dzieci podróżują na kolanach matki siedzącej na fotelu pasażera! Ciężko mi powiedzieć, czy to dlatego, że większość Turków jest zwyczajnie nieodpowiedzialna, czy nie widzą takiej potrzeby.



Jest jeszcze jeden ważny temat, który chciałam poruszyć, a który ma wpływ an komfort poruszania się po tureckich drogach. Ramazan, czyli turecki Ramadan. Święty miesiąc muzułmanów, podczas którego poszczą oni od świtu do zmierzchu. W tym roku przypada on na okres pomiędzy 6 czerwca a piątym lipca. W tym czasie należy być jeszcze uważniejszym na drogach. Prakatykujący muzułmanie mogą być nerwowi, zmęczeni i mieć obniżoną koncentrację. Zwłaszcza wieczorem, po całym dniu postu, spieszą się do domu na uroczystą kolację i jak zawsze ignorują wszystko to, co może im ten powrót spowolnić.



Mimo wielu niedogodności nadal uparcie twierdzę, że w tym szaleństwie jest metoda! Ruch w Turcji dzięki ograniczonym prawom pieszych jest płynniejszy, zwłaszcza w mieście. Zazwyczaj kierowcy jeżdżą wykazując się zdrowym rozsądkiem. Jak powiedział mi mój turecki kolega: "Samochód kupiłem po to, by oszczędzać czas, jaki jest więc sens jazdy powoli?". Sięgnęłam do statystyk z 2015 roku i jak się okazuje ilość wypadków śmiertelnych na drodze na 100 000 mieszkańców w Turcji wynosi 8,9 a w Polsce 10,3! Wychodzi na to, że Polska jest niebezpieczniejsza.

Na pewno ma na to wpływ jakość dróg. Te w Turcji są ogólnie w lepszym stanie (bo niestety drogi osiedlowe są tragiczne), jest dużo więcej autostrad i dróg szybkiego ruchu. Klimat także jest przyjaźniejszy niż w Polsce, na znacznym obszarze nie ma zimy i zagrożeń wynikających z niej.



Oczywiście, jak to w Turcji o bezpieczeństwo na drogach dba się też od strony duchowej. Każdy kierowca uzbrojony jest w całą armię nazarów (nazar boncuğu), czyli amuletów zwanych też Okiem Proroka, które mają strzec kierowcę i pojazd. Dodatkowo można znaleźć napisy: "Allah Korsun" (wszystko w rękach Allaha) i "Maşallah" (niech Allach strzeże) w formie naklejek.

I jak tu się dziwić, że mając taką ochronę, kierowcy szaleją na tureckich drogach? :)

niedziela, 17 kwietnia 2016

Harem Topkapı i sprawy organizacyjne.


Harem Pałacu Topkapı - czy jest inne takie miejsce w Turcji, które tak mocno intrygowałoby zachodnich turystów?

Miejsce owiane mgłą tajemnicy, przeniknięte zapachem orientu i doprawione szczyptą pikanterii od zawsze stanowiło obiekt fascynacji. Popularność tego miejsca wśród polskich turystów wzrosła jeszcze bardziej po emisji w serialu "Wspaniałe stulecie", który opowiada o losach sułtana Sulejmana Wspaniałego. Ten barwny serial, którego akcja rozgrywa się w XVI wieku ukazuje życie w haremie pałacu Topkapi. Błędem jest jednak czerpanie informacji o haremie tylko na podstawie tego serialu lub upowszechnionych stereotypów. Czym więc harem tak na prawdę był?


Cztery Podwórce i Harem.


Nazwa Harem wywodzi się od arabskiego słowa harram oznaczającego miejsce zakazane. I to nie tylko w pałacach. W dawnych czasach każdy muzułmański dom podzielony był na reprezentacyjną strefę dla gości - selamlik oraz na pokoje rodzinne - harem. Tak samo było w przypadku pałacu. Dwa pierwsze podwórce były dostępne dla prawie każdego, kolejne dwa oraz harem tylko dla sułtana i jego rodziny.

W przypadku Pałacu Topkapi harem więc, jest zespołem zabudowań, będącym miejscem zamieszkania sułtana, jego rodziny, konkubin, sióstr i córek. . Błędnym jest zatem myślenie, że jest to po prostu miejsce uciech sułtana. Harem to skomplikowana, silnie zhierarchizowana społeczność, mająca zapewnić męskich potomków i ciągłość rządów rodu Osmanów.


Matka zawsze rację ma.


Na czele haremowej hierarchii zawsze stała matka sułtana - Valide Sultan. To ona organizowała życie haremu i troszczyła się o jego sprawy. Posiadała ogromną władzę i wpływ na sultana, mogła nawet rozkazywać Wielkiemu Wezyrowi. Trzy z pośród valide na przestrzeni dziejów rządziły nawet całym Imperium jako regentki. Wszystkie konkubiny i żony marzyły o zostaniu matką sułtana i osiągnięciu najwyższej pozycji społecznej w haremie.

Zaraz za valide najważniejsze w haremie były żony sułtana zwane Baş Kadın Efendi a wśród nich prym wiodła Baş Haseki - matka pierwszego, męskiego potomka sułtana. Otaczana największymi względami, często typowana na następną Valide.

Pozostałe matki sułtańskich dzieci nazywane były İkballer i były kolejnymi żonami. Sułtan zazwyczaj miał ich od czterech do siedmiu. Żoną sułtana mogły zostać tylko te kobiety, które przeszły na Islam i urodziły męskiego potomka.

Gedikli Kadınlar - inaczej zwne prywatnymi służkami sułtana, do ich obowiązków należało między innymi pomoc w kąpieli sułtana, do tego grona trafiały najbardziej doświadczone dziewczyny.

Odalisk - czyli Faworyty to ulubione, najpiękniejsze konkubiny sułtana. To spośród nich wywodziły się matki przyszłych sułtanów. Przysługiwało im więcej przywilejów niż pozostałym w hierarchii konkubinom.

Gözde - czyli pozostałe konkubiny sułtana liczące na przyciągnięcie jego uwagi i podniesienie swojego statusu w haremie.

Cariyeler - haremowe służące. Jeśli były dość pojętne w nauce, najzdolniejsze i najpiękniejsze z nich awansowały do statusu Gözde.

Na złożony system społeczny haremu składali się też Czarni Eunuchowie pełniący rolę służących, wykastrowani mężczyźni. Byli to porwani w Abisynii i Sudanie mali chłopcy, którzy następnie pobierali nauki w pałacowej szkole. Ich głównym zadaniem było pilnowanie porządku na terenie haremu i pilnowanie niewolnic.


Z niewolnicy w sułtankę.


Bardzo często turyści zadają mi pytania dlaczego sułtan na swe żony wybierał niewolnice pochodzące nieraz z odległych krajów. Powodów jest kilka:

Po pierwsze, wprowadzono w ten sposób "świeżą krew" do linii Osmanów. Wystarczy zobaczyć co działo się na dworach europejskich, gdzie wiele związków graniczyło z kazirodztwem. Skutkiem były wady genetyczne i choroby w liniach monarszych - jak choćby hemofilia nękająca męskich potomków domu Romanowów.

Po drugie, był to świetny zabieg polityczny. Żaden z ważnych, wysokich rodów nie mógł "wżenić" się w rodzinę sułtana i dzięki temu stosować wobec niemu jakichkolwiek nacisków lub wpływów. Wykluczało również walkę wysokich urzędników i rodów o możliwość zostania rodziną sułtana. Jednocześnie wielką nagrodą i dowodem zaufania było, gdy sułtan dawał swemu urzędnikowi jedną ze swych sióstr za żonę.

Trzeba też wiedzieć, że sam harem miał za zadanie kształcić wszystkie kobiety w nim mieszkające. Uczono je czytać i pisać po turecku, sztuki osmańskiej, śpiewu i tańca. Kobiety które nie przypadły do gustu sułtanowi, były oddawane za żony dworzanom i urzędnikom, w ten sposób szerzyły kulturę pałacową w domach swych mężów.


Mężczyźni w Haremie.


Jedynymi mężczyznami, którzy mogli poruszać się swobodnie po Haremie byli Czarni Eunuchowie. Czarnoskórzy niewolnicy, porywani w dziecięcym wieku z terenów Afryki. Poza eunuchami do haremu inni mężczyźni nie mieli wstępu. Jedynym odstępstwem byli Strażnicy Alkowy. Specjalna jednostka, pilnująca życia sułtana w czasie, gdy przebywał on w Haremie. Uniformy tych strażników posiadały bardzo wysokie, sztywne kołnierze, które uniemożliwiały im zbytnie rozglądanie się po pałacu. Gdy zapowiadano pojawienie się kobiet, obowiązkiem Strażników Alkowy było schowanie wzroku za kołnierzem, tak by nie zobaczyć żadnej z kobiet sułtana.


Harem mosty buduje.


Jak potężną i ważną instytucją był Harem, można się przekonać, gdy poznamy historię Mostu Galaty. Pierwszego mostu w Stambule, który połączył ze sobą brzegi cieśniny Złotego Rogu już w 1836 roku. Chodziło o to, by sułtan Abdulmecid I mógł sprawnie przemieszczać się pomiędzy swoją nową siedzibą w Pałacu Dolmabahçe a haremem, który jeszcze przez jakiś czas znajdował się w Pałacu Topkapı.

Ostatnie kobiety opuściły harem w 1908 roku, wraz z końcem Imperium Osmańskiego. W tym miejscu chciałabym zainteresowanym czytelnikom polecić bardzo dobrą książkę na ten temat. "Ostatni Harem" Peter'a Prange'a nie jest książką historyczną. Raczej powieścią rozgrywającą się na tle ostatnich dni haremu i opowiadającą o dalszych losach dwóch jego mieszkanek. Książka wiernie oddaje realia epoki i przybliża czytelnikowi sposób funkcjonowania haremu u jego schyłku.


Haremy ostatecznie zostały zdelegalizowane po proklamowaniu Turcji republiką. Przetrwała tylko ich legenda, jak już wiecie niekoniecznie prawdziwa.


NOTKA ORGANIZACYJNA:

Niestety, mały przestój na blogu to absolutnie moja wina. Przez ostatnie dwa tygodnie zajęta byłam głównie pakowaniem się, rozpakowywaniem i ponownym pakowaniem. Na prawdę nie wiem jak to robię, ale moja przeprowadzka była dziwnym i skomplikowanym logistycznie zabiegiem. Cztery wieeelkie torby i siodło. Tak, siodło. Takie na konia.

A ponieważ jestem dziwna i lubię nie spać, z radością dołożyłam sobie kolejne obowiązki. Tym razem moderatora i autora tekstów na stronie Turcja w Sandałach! Fajnie będzie się dzielić także informacjami historycznymi w innym miejscu, bo jednak uważam, że ten blog powinien mieć lżejszą tematykę. Mam nadzieję, że teraz znajdę więcej czasu na pisanie i pracę nad swoim tureckim.

Zastanawiam się też nad zaczęciem serii recenzji książek (historycznych, obyczajowych) na temat Turcji. Co WY o tym myślicie?

poniedziałek, 21 marca 2016

Czy w Turcji jest bezpiecznie?


Czy w Turcji jest bezpiecznie? Co z moimi wakacjami? Rezygnować z wakacji w Turcji?

Pytania które powracają do mnie niczym bumerang. Mimo, że inne blogi i fora o tureckiej tematyce rozpisują się na ten temat już od jakiegoś czasu, kilka osób chce poznać też moje zdanie w tej kwestii. Ponieważ temat ten jest bardzo rozległy, zahacza o politykę wewnętrzną, sytuację krajów ościennych i wiele innych czynników, dlatego postanowiłam najważniejsze zagadnienia opisać w punktach.


1. Część zamachów bombowych w Ankarze, zostało zorganizowanych przez PKK. PKK to inaczej Partia Pracujących Kurdystanu. Ruch separatystyczny mniejszości narodowej (nazywany także organizacją terrorystyczną), jaką są Kurdowie, pragnący utworzenia swojego kraju na wschodnich terenach Turcji. PKK nie atakuje miejsc turystycznych, gdyż Kurdom zależy na pomocy i wstawiennictwie Zachodu. Zbyt wiele mają do stracenia, by wymierzać swe ataki w stronę zagranicznych gości. Ostatnie zamachy zorganizowane przez bojowników PKK mają związek ze świętem Nevruz - czyli tradycyjnie obchodzonym przez nich nowym rokiem. Przypuszczalnie wraz z jego końcem ustaną także nasilone akcje PKK.


2. ISIS, czyli Państwo Islamskie. Grupa oszołomów, która pod pretekstem nadinterpretacji religii Islamu bawi się w terroryzm. Dla odmiany oni są realnym zagrożeniem. Niestety, po wydarzeniach z Paryża widać wyraźnie, że są zagrożeniem nie tylko w Turcji, ale i w całej Europie. Nigdzie nie można się w tej chwili czuć bezpiecznym w stu procentach. Dotyczy to całej Europy - od stolic państw po nadmorskie kurorty. Jak wiemy, ISIS groziło już atakami Hiszpanii, Grecji, Włochom - krajom do których także bardzo często udajemy się na wypoczynek.


3. Tureckie Służby Bezpieczeństwa i Armia (tur. Türk Silahlı Kuvvetleri). Turcja ma drugą co do wielkości armię w strukturach NATO oraz ósmą co do siły militarnej na świecie. Liczbę żołnierzy szacuje się na blisko 630 tysięcy. Pozwala to na na prawdę dobrą kontrolę bezpieczeństwa w Turcji. Trzeba do tego dodać Policję (Polisi) i Żandarmerię (Jandarma), służby te dobrze widać w miejscowościach turystycznych. Pilnują one porządku a często też przeprowadzają kontrolę autobusów turystycznych (w zeszłym roku miałam trzy takie kontrole).


4. Wielkość powierzchni kraju. Turcja ma powierzchnię 783 562 km² czyli jest prawie trzy razy większa niż Polska. To, co się dzieje na wschodzie kraju nie ma bezpośredniego wpływu na sytuację na zachodzie, gdzie znajdują się wypoczynkowe kurorty.
Tak samo wydarzenia w Ankarze są oddalone od najbliższych kurortów o prawie 600 kilometrów. To prawie taka sama odległość jak między Gdańskiem a Krakowem! Turcja jest powierzchniowo ogromnym krajem! Można nawet pójść dalej – Stambuł to jedno z największych miast świata ze swoimi czternastoma milionami mieszkańców (nieoficjalnie mówi się o prawie 16 milionach). Dla przypomnienia – populacja całych państw takich jak Szwajcaria (8 milionów) czy Czechy (10 milionów) jest mniejsza od mieszkańców jednego miasta! Tak więc jeśli w Stambule dochodzi do niebezpiecznych wydarzeń, to głównie dlatego, że bardzo trudno jest w tak gęsto zamieszkanych miejscach utrzymać porządek i ład społeczny. Nie oznacza to jednak, że mniejsze miejscowości turystyczne posiadają taki sam stopień zagrożenia i infiltracji przez terrorystów jak Stambuł.


5. Minusy wyjazdu do Turcji wszyscy już znają. Ale są też plusy:


-ceny - promocyjne ceny wyjazdów to świetna okazja, żeby oszczędzić! I to zarówno na samym pobycie jak i na wycieczkach oraz codziennych zakupach. Mniej turystów to większa walka o klienta, także ta cenowa.
-mniej turystów to również mniejszy tłok w miejscach wartych zobaczenia. Jak już pisałam, nic tak nie wkurza jak parasol Azjaty na wysokości oczu, gdy próbuje się podziwiać uroki Pamukkale lub piękno starożytnego Efezu.
-mniej ludzi na plażach i w hotelach. Chyba nikogo nie muszę przekonywać, że brak walki o basenowe leżaki to duuży plus.

4. Nie dajmy się zwariować! Zagrożenie jest realne, ale przy zachowaniu pewnych środków bezpieczeństwa można się w Turcji cieszyć cudownymi wakacjami. Ja nie daję się zastraszyć. Wczoraj potwierdziłam swój przyjazd do Turcji na cały sezon i rozpoczęłam proces wizowania.


Nie widzę wielkiej różnicy w stopniu zagrożenia atakami terrorystycznymi, obojętnie czy jestem w turystycznym miejscu w Turcji, czy korzystam z metra w Berlinie.


Oczywiście, można zostać też w Polsce, racząc się atrakcjami Bałtyku, które też do końca bezpieczne nie są. Wielkie bitwy parawaningowe i hipotermia są stałym zagrożeniem ;).



DISCLAIMER: Opis sytuacji w Turcji i szacunek realnego zagrożenia to tylko mój subiektywy punkt widzenia.

środa, 9 marca 2016

Eğreti, czyli Turecka metoda konserwacyjna.


Nie ma nic bardziej niesamowitego w swym artyzmie, niż turecka prowizorka. W języku tureckim - eğreti.
Prowizorce może podlegać wszystko. Od prostej naprawy mebla do skomplikowanych spraw biznesowych.


Mieszkając w Turcji na przykład nigdy nie zostawiałam laptopa podłączonego do sieci. Awarie prądu (i to nie tylko w czasie burzy) zdarzają się bardzo często i o spalenie jakiegokolwiek sprzętu jest bardzo łatwo.
Mąż mojej koleżanki (Turek) doprowadza ją do szału swoim zwyczajem odłączania od sieci czajnika elektrycznego, suszarki i innych wszelkich urządzeń zasilanych magią z gniazdka. Oczywiście, jego nawyk ma swoje uzasadnienie w obawie przed zniszczeniem lub pożarem spowodowanym spięciem.
Sama sieć energetyczna też potrafi wyglądać jak utkana przez pijanego pająka. Przewody energetyczne wiją się ponad ulicami niczym węże w pijanej orgii.

Ostatnio czytałam artykuł z dziennika Hurriet w którym napisano, że prawie jedna trzecia tureckich wind nie powinna być użytkowana ze względu na kiepski stan techniczny.
Sama się o tym przekonałam, gdy wraz z koleżankami po fachu postanowiłyśmy wybrać się na drinka do pewnego klubu znajdującego się na dachu budynku w centrum Kuşadası. Na obcasach nikomu nie uśmiecha się wchodzić na piąte piętro po schodach, więc skorzystałyśmy z windy. Winda ruszyła i... zatrzymała się w połowie pierwszego piętra! Siłą udało nam się otworzyć drzwi i wydostać z tej metalowej pułapki. Od tej pory, gdy tylko mogę to korzystam ze schodów. I zdrowiej - i bezpieczniej. Jedyna winda z której korzystam regularnie w Turcji to słynny Asansör w Imirze.


Wszystkie te prowizorki to jednak nic w stosunku do tego, co tureccy drogowcy zrobili na ulicy przy której mieszkałam. Jak większość osiedlowych ulic ta także przypominała swoim stopniem zużycia kratery na księżycu. Kostka brukowa swoje lata świetności miała już dawno za sobą, a dziury powstałe w wyniku jej wykruszenia zasługiwały tylko na jedno miano - epickie. Trzeba było się nieźle namęczyć wspinając się tą dość stromą ulicą, by nie zwichnąć sobie kostki. Dojście w obcasach do mojego lożmana można było porównać do wspinaczki na Rysy.
Pamiętam taki czerwony samochód, co sobie zaparkował na środku tej drogi. Ponieważ byłam w Turcji i niejedno w temacie parkowania już widziałam, to tylko lekko się zdziwiłam, czemu ktoś tego starego rzęcha zostawił na środku drogi, skoro na poboczu jest sporo miejsca. Dopiero mijając auto znalazłam powód - cala przednia oś samochodu była wyrwana.
Jednak pewnego dnia pojawiło się światełko w tunelu - zmaterializowała się ekipa budowlana, zaparkowała ciężkie maszyny, wysypała piasek i zaczęła zdzierać starą kostkę. Tydzień później ekipa się zwinęła i naszym oczom ukazało się takie dzieło:



Egreti.
Kurtyna.

wtorek, 1 marca 2016

Jedna śmieszna historia, jedna śmieszno-straszna i jedna straszna, czyli z życia pilota wycieczek.


Praca pilota wycieczek niewątpliwie jest pełna niezwykłych historii. Nie ma dnia, by mnie bądź moich kolegów nie napotkały różne przygody. Czasem śmieszne, czasem straszne, często nawet ciężko w nie uwierzyć. Razem z kolegami po fachu śmiejemy się, że na polskich lotniskach (bo to z głównie polskimi turystami mam do czynienia) znajduje się wielki słój z napisem "Tu zostaw swój mózg - na wakacjach nie będzie Ci potrzebny". Oczywiście, zdaję sobie sprawę, ze klienci biura dlatego kupują wczasy zorganizowane, by rezydenci i piloci im pomagali. Niestety czasem życzenia, pomysły i problemy naszych klientów sprawiają, że mamy wrażenie opieki nad przedszkolakami.


Ponieważ moi współpracownicy i ja takich historii mamy wiele, zapewne powstanie z nich cykl wpisów na moim blogu. Jednak ten post powstaje z inspiracji Klubu Polek na Obczyźnie w ramach akcji opowiadania historii śmiesznych i strasznych.



Jedna śmieszna historia.

Jednym z obowiązków pilota jest odbieranie turystów z lotniska. Ponieważ operuję na ogromnym lotnisku w Izmirze (trzecie co do wielkości miasto Turcji, prawie trzy miliony mieszkańców) muszę szczególnie dbać, by żaden z klientów naszego biura się nie zgubił. Zawsze obserwuję wychodzących ludzi bardzo uważnie, dlatego zdziwił mnie jeden z turystów. Pan Turysta wyszedł ze strefy wolnocłowej bez... bagaży!
Najuprzejmiej jak umiałam, zapytałam go gdzie podziały się jego walizki.
"No przecież kupiłem all exclusive!" - odpowiedział (nazwa powinna być all inclusive, ale cytuję oryginał).
Okazało się, że Pan Turysta myślał, że jego bagaże same pojawią się w hotelu. Wprost z samolotu.
Drodzy czytelnicy! Czytajcie oferty biur podróży!



Jedna śmieszno-straszna.

Kolejny dzień spędzony na lotnisku przy transferach. 10 minut wcześniej wylądował nasz samolot, ja już uzbrojona w tablicę z logiem naszej firmy czekam przy wyjściu ze strefy wolnocłowej. Jeszcze nie wypatrując nawet turystów, zanim odbiorą bagaże minie pół godziny. Nagle jednak usłyszałam truchtające obcasiki obok mnie i głos kobiety: "Ja Panią widzę, tylko pójdę zapalić i wracam!". Mignęła mi tylko fajeczka w jej ręce i wieeelka fryzura "na tapira". W tej też chwili dotarło do mnie, że Pani ta nie ma ani bagaży ani nie okazała paszportu na wyjściu!
Biegnę więc za nią krzycząc: "Prozę nie opuszczać lotniska! Właśnie nielegalnie przekroczyła Pani granicę!".
- Ojej! Nie wiedziałam! Co ja mam teraz zrobić?
- Ma Pani przy sobie paszport?
- Nie.
- Czyli podróżuje Pani z kimś?
- Tak. Z synem.
- To proszę zadzwonić do niego, żeby odebrał Państwa bagaże i z Pani paszportem podszedł do stanowisk odprawy.
- Ale mój syn ma 8 lat!
Drodzy czytelnicy! Nie palcie papierosów!



I jedna straszna.

Tak właściwie to nie przydarzyła się mnie. Opowiedział mi ją jeden z moich kierowców - Yaşar. Niezwykle barwna postać! Pewnie jeszcze powróci nie raz w moich opowiadaniach, bo o jego czynach krążą legendy. Prawdziwy świr, szalony kierowca i przezabawny facet.
Razu pewnego Yaşar odwoził angielskich turystów po wycieczce, został mu ostatni hotel, gdzie miał odwieźć dwie rodziny z dziećmi. Po odstawieniu na miejsce ostatnich klientów Yaşar zapalił papierosa w pustym autobusie, włączył radio i zadowolony ruszył w drogę powrotną do domu.
Jakie było jego zdziwienie, gdy nagle na jego ramieniu zaciążyła czyjaś ręka.
Dokładnej narracji tych wydarzeń z jego punktu widzenia nie napiszę, gdyż oprócz malowniczego opisu swojego zawału, kierowca użył wielu wyrazów niecenzuralnych. Wystarczy powiedzieć, że w napadzie paniki Yaşar prawie wpadł autobusem do przydrożnego rowu.
Cóż się stało? Jedno z małżeństw zapomniało zabrać swojego dziecka! Dziewczynka zasnęła w drodze powrotnej i obudziła się dopiero po wyjściu rodziców.
Drodzy czytelnicy! Pilnujcie swoich pociech!

czwartek, 18 lutego 2016

Küçük İstanbul czyli trochę Turcji w Berlinie.

Jak już wcześniej pisałam, na chwilę obecną mieszkam w Berlinie. Wspominałam też, że Niemcy to kraj do którego najczęściej emigrują Turcy.Największe społeczności tureckie żyją w zachodnich dzielnicach Berlina: Neukölln, Kreuzberg, Wedding i Moabit.
Ostatnio z powodu tęsknoty za chlebem z kajmakiem i miodem piniowym (çam balı) wybrałam się w okolice Neukölln na zakupy. By natychmiast znaleźć się w Małym Stambule (Küçük İstanbul) wystarczy metrem linii U-7 dojechać na stację Karl-Marx-Strasse.

Turcy to wielcy patrioci, wychodzimy na ulicę pełną szyldów z napisami po turecku, z logami tureckich firm takich choćby jak Turkcell i Digiturk. W końcu prawdziwy Turek bez telewizji nie jest w stanie egzystować a tureckie panie muszą być na bieżąco ze swoimi serialami! Dla osoby takiej jak ja, która w Turcji wcześniej już bywała, taka nagła przemiana otoczenia wywiera wielkie wrażenie. Przecież nie pamiętam, bym wsiadała do samolotu do Turcji!

Sama ta ulica już przyprawia mnie o zawrót głowy i tęsknotę za krajem Ataturka. Zaglądam tu dość często jeszcze z innego powodu. Zaraz obok samego przystanku metra znajduje się tu kino. I to nie byle jakie - takie kino z duszą, takie od którego już odwykliśmy w dobie multipleksów. Oprócz tej duszy jednak najważniejsze jest, że część repertuaru tego kina, to filmy w oryginalnej wersji językowej. Niestety, Niemcy dubbiungują wszystko - od kreskówek, poprzez seriale a na filmach kinowych skończywszy. Bardzo ciężko jest w tym kraju znaleźć kino które decyduje się na oryginalny dźwięk. Ale dzięki Passage Kino udało mi się obaczyć Gwiezdne Wojny po angielsku. Co prawda z niemieckimi napisami, ale nie można mieć w życiu wszystkiego, prawda?
Jednak dziś nie przyjechałam do kina. Swoje kroki kieruję do Istambul Supermarket.


Jeszcze przed wejściem można podziwiać kramiki z owocami i warzywami. Stosy granatów wielkich jak piłki, cudowne cytrusy, suszona papryka do nadziewania (biber dolması). Wszystko to serwowane przez dwóch, uśmiechniętych panów zachęcających do kupna głośnym nawoływaniem i śmiechem.
Ja jednak udaję się do środka po moje ulubione rzeczy.

Jest takie powiedzenie, że jeśli jakieś zwierzę daje mleko, Turcy zrobią z tego ser. I to jest faktycznie prawda! Sery żółte, białe w rożnych formach, smakach i kształtach. Prawie wszystkie uwielbiam! Oczywiście natychmiast sięgam po kajmak (kaymak). I tu taka uwaga dla nie zorientowanych w temacie. Kajmak turecki to nie puszka "krówki" czy innego toffi. W wersji tureckiej to raczej coś pomiędzy gęstą śmietaną a serkiem kanapkowym. Bardzo tłuste - około 70% tłuszczu. W smaku przypominający serek mascarpone.

Kupuję też typowy turecki żółty ser, kaşar peyniri. Po roztopieniu przybiera on ciągnącą się pysznie konsystencję, zupełnie jak mozarella. Używam go do tostów i pizzy. Turcy natomiast do tureckiej wersji pizzy - pide.

Do koszyka trafia też tel peyniri. Biały, słonawy ser w postaci długich wstążek. Cudowna przekąska do rakı albo piwa. Zaraz za serami udaje się do kolejki z garmażerką. Moje ukochane oliwki nadziewane serem (zeytin peyniri)! Turcy są mistrzami w przygotowywaniu oliwek. Możemy w ich kuchni znaleźć oliwki w oliwie, nadziewane, kiszone - ciężko wymienić wszystkie ich rodzaje.

Jeszcze tylko miód piniowy (çam balı), który dodany do kajmaku jest jednym z moich ulubionych smarowideł na kanapki. Oczywiście, nie może zabraknąć także pasty sezamowej z melasą z winogron, czyli popularnego pekmez. Ja nazywam go "turecką Nutellą". Jet dużo pożywniejszy i zdrowszy niż dobrze wszystkim znana czekoladowa pasta.

Już przy kasie zgarniam miks tureckich orzechów. Nie tylko smaczne ale i zdrowe!

„Muszę zaludnić Berlin, chociażby i Turkami!”, powiedział Fryderyk II, król pruski. No cóż, można by rzec, że się udało! Ku mojemu zachwytowi! :)

poniedziałek, 15 lutego 2016

Turcja dla turysty - co wziąć, jak się spakować.

Bardzo często znajomi pytają mnie jak się spakować do Turcji. Co warto brać z podstawowych i przydatnych rzeczy a czego lepiej nie przewozić. Dziś postaram się w miarę treściwie odpowiedzieć na ten problem.
Jeśli wybieramy się do Turcji pierwszy raz, lepiej jest skorzystać z oferty biura podróży. Pozwoli nam to się rozeznać w kraju, jego zwyczajach i zorientować się w tym, czego w pierwszej kolejności potrzebujemy w naszym bagażu. Ten tekst skierowany jest właśnie do takich "biurowych" turystów. Na temat pakowania się na wycieczki organizowane własnymi siłami, delegacje czy wyjazdy na dłuższy czas pobytowy, napiszę później bo to osobne zagadnienie.
Oczywiście, obowiązuje nas limit bagażowy, więc staramy się zabierać jak najmniej. Dobrze więc, ja na swój przykład wezmę tradycyjną, polską rodzinę 2+2. Czyli dwoje dorosłych i dwójkę dzieci (jedno roczne, drugie w wieku lat siedmiu).
W przypadku pobytów zorganizowanych, wszelkimi problemami zdrowotnymi zajmuje się lekarz z biura podróży, więc kwestie ubezpieczenia i samej organizacji służby zdrowia pominę.

Kiedy jechać?
Największe upały w Turcji to okres lipca i sierpnia. W tym czasie nie polecam wypoczynku w Turcji ludziom z małymi dziećmi (do 2 roku życia), osobom starszym, z problemami sercowymi i astmą.
Jeśli najbardziej zależy nam na zwiedzaniu okolicznych atrakcji, to najlepszą opcją jest maj bądź koniec września i początek października. Jest wtedy troszkę chłodniej i można więcej czasu poświęcić na zwiedzanie oraz co najważniejsze - mniej turystów. Nic tak nie wkurza zatwardziałego podróżnika jak parasol Azjaty na wysokości oczu ;).
Początek października to raj dla łowców okazji i to zarówno last minute jak i wyprzedaży "wszystkiego dla turystów" w ośrodkach turystycznych. Da się upolować taniej osławione tureckie złoto i skóry.

Co zabrać?
Paszport - aby otrzymać wizę musi być ważny przynajmniej najbliższe pół roku. Warto to sprawdzić przez ustaleniem terminu wycieczki. Pamiętajmy, paszport okazujemy na lotnisku i przy meldunku w hotelu. Nigdy nie oddajemy go obcym, nie pozwalamy kserować bez potrzeby! Wyjątkiem są hotele, które mogą poprosić o zostawienie paszportu na pół godziny, by przyspieszyć proces meldunku grup turystów.

Leki i kosmetyki - ponieważ lokalizacja hotelu może być w dalszej odległości od apteki (tur. eczane czytaj - ekzane) warto wziąć ze sobą absolutnie podstawowe leki: listek tabletek przeciwbólowych, dwa, trzy plasterki i tabletki na rozwolnienie. Tak zwana "zemsta sułtana" wcale nie jest rzadka i nie ma nic wspólnego ze złą kuchnią hotelową, a więcej ze zmianą wody i jedzenia. Warto też nie mieszać nowych dla nas posiłków z aryanem (tradycyjnym, słonym napojem jogurtowym), bo może skończyć się nagłą i dość długą wizytą w toalecie.
Resztę leków można bez problemu dostać w każdej aptece i bez recepty. Bez recepty można kupić dosłownie wszystko - tabletki antykoncepcyjne, antybiotyki, viagrę, tabletki wczesnoporonne. Tak, tyle na temat "ciemnego" i konserwatywnego islamskiego społeczeństwa w Turcji ;).
Oczywiście, jeśli chorujemy na choroby przewlekłe, należy się zaopatrzyć w odpowiednią ilość potrzebnych leków i zabrać je ze sobą!
Jeśli chodzi o kosmetyki to na pewno nie tyle warto, co TRZEBA wziąć dobry krem z filtrem. I to nie niskim w stylu 10PF czy 15 SPF, ale 25-30SPF dla dorosłych i najlepiej totalny bloker dla dzieci. W Turcji nawet wiatr opala i szybko można pożałować, że się z filtra nie skorzystało. Warto wziąć go z Polski, bo w Turcji tego typu kosmetyki są dużo droższe.

Ubrania - pamiętajmy, że Turcja to kraj świecki, nikt tam tu nic nie zrobi za chodzenie w skąpych strojach, jednak w niektórych miejscach zwyczajnie nie wypada paradować w szortach i z topem na ramiączkach. Będą to na pewno w miastach dzielnice bardziej konserwatywne, łatwo się wtedy zorientować po strojach kobiet. Pamiętajmy, by nie ubierać się zbyt wyzywająco, może to sprowadzać na nas niepożądane zainteresowanie innych. Zwłaszcza w okresie Ramazanu, czyli tureckiego Ramadanu - świętego miesiąca muzułmanów. W tym roku (2016) przypada on od 6 czarwca do 4 lipca i kończy się trzema dniami zabawy (tzw. Ramazan Bayrami do 7 lipca).
Na plaży nie ma żadnych restrykcji odnośnie stroju (oczywiście kąpiele nago czy topless są zabronione), obok siebie kąpią się szczelnie zakryte muzułmanki w swoich burkini i europejki w bikini.
Warto wziąć ze sobą jeden lub dwa t-shirty, żeby osłonić spalone ramiona, i jedno okrycie z dłuższym rękawem i spodnie z pełną nogawką. Czasami po upalnym dniu w nocy bywa chłodniej, zwłaszcza w miejscach znanych z dobrego wiatru dla sportów wodnych (jak np. Çeşme).
Na pewno warto zabrać dobre (z certyfikowanym filtrem) okulary przeciwsłoneczne, okrycia głowy (bezwzględnie dla dzieci!).
Jeśli zamierzamy także zwiedzać, zwłaszcza miasta starożytne to wygodnie obuwie typu sandały sportowe jest nieodzowne. Panie w sandałkach typu japonki, koturny, obcasy, bez zapiętka mogą co najwyżej liczyć na wizytę w szpitalu a nie na piękne wspomnienia z wakacji.
Ja nigdy nie borę dużej ilości ubrań do Turcji - z doświadczenia wiem, że i tak chodzi się w 2-3 najlepiej sprawdzonych kompletach. Resztę rzeczy zwyczajnie kupuję na miejscu. Bielizna, skarpetki, spodnie, bluzki - wszystko to w Turcji jest tańsze i w moim odczuciu z lepszych materiałów. Turcy szyją też na swój rynek, więc używają tkanin przewiewnych i naturalnych oraz fasonów, które sprawdzają się w ostrym słońcu ich kraju.
Szczególnie polecam zakup bluzek i spodni z tureckiej bawełny (u nas zwanej też kreponem), jednak omijałabym stoiska dedykowane turystom i poszukała okolicznych bazarków, gdzie można znaleźć takie rzeczy nieraz kilka razy tańsze.
O temacie tureckich podróbek i tym, czy watro je kupić na pewno napiszę w jednym z najbliższych postów.

Pieniądze - nie jest sekretem, że część Turków traktuje yabanci (tureckie określenie kogoś obcego, nie turka) jak chodzące banknoty euro :) W Turcji można płacić kilkoma walutami - euro, dolarami, lirami wszędzie i bez większego problemu. Miejsca, gdzie jest dużo polaków przyjmują też polskie złotówki). Najbardziej opłacalne jest płacenie tureckimi lirami, rzadko kto da nam tu paragon, więc i kursy przeliczane są "mniej, więcej" najczęściej na szkodę kupującego.
Nie ma sensu zabierać ze sobą gotówki - w miejscowościach turystycznych bankomaty są wszędzie. Ja wypłacam w bankomatach euro i zamieniam je na liry w kantorze i to jest najbardziej opłacalna opcja.

Rzeczy dla niemowląt i małych dzieci - przewóz wózka liniami lotniczymi jest darmowy (w większości linii czarterowych wózek można oddać przy wejściu do samolotu lub nadać wraz z bagażem zasadniczym). Pamiętajmy tylko, by dowiedzieć się do jakiego wieku dziecku przysługuje darmowy przewóz wózka.
Małe dzieci i niemowlęta są wyjęte z zakazu zabierania ze sobą płynów do samolotu. Najczęściej ochrona lotniska prosi o podanie butelki dziecku i pokazanie, że dziecko z niej pije.
Jeśli jedziemy na dłużej niż tydzień to nie warto zabierać zapasu pieluch na cały ten okres. Turcy dzieci kochają i mają ich dużo, dlatego w każdym nawet małym osiedlowym sklepiku można kupić pieluchy i to za porównywalne do polskich pieniądze. Tak samo z wszelkimi innymi artykułami do pielęgnacji dzieci i niemowląt.

Woda - Można śmiało się w niej kąpać, myć zęby itd. Jej jakość jest różna w zależności od regionu. Może też pochodzić ze zbiorników słodkowodnych, bądź być odsalana. Nie należy jednak pić wody kranowej nieprzegotowanej. Jest ona zadowalającej jakości, ale nagła zmiana flory bakteryjnej w układzie trawiennym to nie najlepszy pomysł dla kogoś, kto chce się delektować wakacjami. Wspomniana wcześniej "zemsta sułtana" nie śpi :).

Ręczniki - większość hoteli oferuje darmowy serwis ręczników plażowych i zapewnia wystarczającą ilość ręczników toaletowych.
Na pewno warto za to kupić ręczniki "made in turkey" na miejscu. Są obłędnej jakości i zawsze sama przywożę ich kilka, gdy wracam do Europy.

Język - oczywiście językiem urzędowym jest turecki. Jednak w miejscowościach turystycznych dużo ludzi mówi po angielsku, często też po niemiecku i rosyjsku a zdarzają się (choć rzadko) perełki znające podstawy polskiego.
Można się nauczyć kilku podstawowych zwrotów takich jak pozdrowienia, to zawsze jest mile widziane. Na pewno nie należy mówić do Turków w języku arabskim! Za zwroty których nauczyliśmy się w Egipcie można tutaj dostać co najwyżej w zęby! :)

Wiem, że temat pytań z tej dziedziny nie jest w pełni omówiony powyżej. Jeśli macie jakieś pytania, zostawcie wiadomość w komentarzu, chętnie napiszę kolejne części tego poradnika.

piątek, 5 lutego 2016

PTT - Poczta Taka Turecka

Kocham mieszkać w Turcji. Tak jest z wielu powodów ale na pewno jednym z nich nie jest turecka poczta. Już kiedyś wspomniałam, że załatwianie jakichkolwiek spraw administracyjnych w Turcji to jak walka ze smokiem, kiedy ty masz do dyspozycji jedynie zardzewiały widelec. Z doświadczenia wiem, że nie ma takiej granicy absurdu, której to tureccy urzędnicy nie baliby się przekroczyć.

Ukoronowaniem zaś wszelkiego urzędniczego absurdu made in turkey jest instytucja zwana PTT. Posta Telgraf Ve Telefon - tak brzmiała oryginalna pełna nazwa. Poczta, Telegraf i Telefon. I o ile dwie ostatnie rzeczy już nie są tak popularne, to ludzie nadal listy piszą. Stąd zmiana nazwy na troszkę bardziej współczesną - Posta Telgraf Teşkilatı.

Problem polega jednak na tym, że Poczta Polska nawet w szczytowym okresie swojego monopolu na polskim rynku nie miała tak wywalone na klienta jak PTT ma obecnie. Podczas mojego pierwszego pobytu w Istambule postanowiłam wysłać pocztówki rodzinie i znajomym. Zapłaciłam za kartki i znaczki (wcale nie mało) i szczęśliwa udałam się do skrzyni pocztowej na At Meydani.

ŻADNA z ośmiu kartek nigdy nie trafiła do adresata.

Nauczka na przyszłość - listy wysyłamy jako polecone, inaczej jest marna szansa na ich dostarczenie.

Troszkę inaczej sprawa ma się z paczkami. Po pierwsze, wysyłając paczkę z Polski warto ją ubezpieczyć ale broń cię od deklarowania jej wartości! Od każdej większej wartości trzeba zapłacić wysokie cło, a metka z ceną często powoduje, że paczka "wyparowuje" i ktoś inny cieszy się jej zawartością. Kradzieże przesyłek nie należą tu do rzadkości.

Pamiętajmy też, że paczki mogą podlegać kontroli celnej. Zarekwirowane zostaną kosmetyki, alkohol, jedzenie, perfumy i telefony komórkowe. (Tak, na teren Turcji nie można przesyłać komórek, do tego tematu wrócę w innej notce, bo poziom abstrakcji tym temacie wart jest szerszego opisania.) Paczka na kontroli celnej może zostać otwarta. Czasem też rozerwana lub pocięta nożykiem do cięcia tapet. Tak swą przygodę skończyły książki koleżanki - pocięte przy szybkim otwieraniu. Dlatego radzę dobrze opakować paczkę i uczynić ją idiotoodporną. Różnie to z PTT bywa. Czasem można otrzymać coś, co nazywam "Przesyłką Schrodingera". Dopóki nie otworzysz, zawartość jest równocześnie cała i rozbita w drobny pył.
Dla tych, którzy lubią sporty ekstremalne i mają sporo cierpliwości, zamieszczam adres pod jakim można śledzić paczki wysłane przez PTT: http://www1.ptt.gov.tr/tr/interaktif/kayitliposta-yd_yeniweb.php

Pisałam też, że PTT razu pewnego postanowiło sprawdzić, czy jestem materiałem na zawałowca. Zgubili mój ikamet, czyli kartę stałego pobytu obcokrajowca. Bez tego nawet moja wiza byłaby nie ważna!
Po otrzymaniu SMSa, że mój ikamet czeka na poczcie (nowoczesność tak bardzo!), udałam się po jego odbiór. I tu dochodzimy do wspomnianego stanu przedzawałowego. Ikamety wszystkich moich współpracowników są - mojego nie ma. Całe szczęście, że był ze mną mój turecki kolega, bo Pani w Okienku nie mówiła po angielsku. Zaczęło się przeczesywanie poczty. Najpierw wirtualnie - na komputerze, a potem już całkiem namacalnie - Pani wzięła się za przewalanie magazynu. Nie ma. Wsiąkł. Ja zaczynam hiperwentylować, kolega próbuje mnie uspokoić wiedząc, że bariera językowa nie jest wystarczającym dla mnie powodem, bym powstrzymała się od ciężkiego osobaczenia. Po chwili Pani z Okienka dumna z siebie, że na to wpadła, stwierdza że może listonosz, który jest "w terenie" ma list przy sobie.

Tak, już widzę jak listonosz łamiąc sobie język na moim nazwisku lokalizuje moje mieszkanie w lożmanie. Na szczęście okazało się, że Pani miała rację. Listonosz wrócił z niedoręczonym listem (od razu wiedziałam, że nie będzie mu się chciało go doręczać) i mogłam ikamet odebrać następnego dnia u Pani z Okienka. Znając życie to pewnie nie koniec moich przygód z PTT, także być może po następnym sezonie temat okaże się niewyczerpany.

Choć chyba jednak wolałabym już spokój na froncie pocztowym!

sobota, 23 stycznia 2016

Berlin, Turcja i moje szalone życie na walizach.

Ojej. Znów nic nie pisałam a zakładając tego bloga miałam taki zapał, by było to miejsce pełne życia.

Niestety, życie weryfikuje wiele planów i zaskakuje zwrotami akcji nie mniej niż tureckie seriale (o tym też kiedyś napiszę). Także zacznę od początku.

Obecnie mieszkam w Berlinie a powrót do Turcji planuję na początek maja. I tak do maja pewnie zostanie. Praca w tureckiej turystyce jest niestety sezonowa a yabanci ciężko jest znaleźć etat na własną rękę. Tak samo z resztą jak i Turkom (o tym tez kiedyś napiszę).

W październiku wróciłam do Polski i popadłam w lekką depresję. Z ciepłego, słonecznego kraju pełnego uśmiechniętych ludzi trafiłam w środek typowej, brzydkiej szarówki made in poland. I oczywiście - cieszyłam się na myśl o spotkaniu z rodziną i przyjaciółmi! Wszak żaden Skype czy Messenger nie równa się kontaktowi na żywo. Ale...
Gdy tylko samolot zszedł pod chmury w Warszawie, cała nasza wesoła ekipa miała łzy w oczach i krzyczała do pilotów by zawracali. Moment otwarcia drzwi samolotu na lotnisku i powiew zimnego powietrza... Brrrr!

Planowałam odpocząć jakiś miesiąc zanim zacznę się rozglądać za nowym zajęciem. Odpocząć od ludzi ("Proszę Pani a dlaczego w moim hotelu nie ma pomarańczy a u tego pana są?"), odpocząć od rannego wstawania ("Jutro prowadzisz Pamuksy, ruszasz o 4:20"), odpocząć od pośpiechu. Cóż, los przewrotnym bywa i już trzy tygodnie po powrocie do kraju dostałam ofertę pracy z takimi warunkami, że w dwa dni byłam spakowana i wchodziłam do pociągu do Berlina. I teraz mam czas na moją drugą pasję - konie.
Mam pod opieką siódemkę cudownych ogonów. I co prawda pracy jest co niemiara - codziennie trzeba to wszystko objeździć lub ruszyć w inny sposób - ale satysfakcja z pracy jest ogromna. A przy okazji wyjazdów na zawody z nimi udaje mi się też pozwiedzać. Choćby piękny Salzburg czy Lipsk. W marcu jedziemy z końmi do Warszawy! Ale wracając do rzeczy - to nie blog o koniach tylko o Turcji.

A kontaktu z Turcją nie straciłam. Raz, że zostawiłam tam przyjaciół, dwa - mieszkam w Niemczech. A największą mniejszością narodową w tym kraju są właśnie Turcy, jest tu ich 1,5 mln osób (dane na 2015 rok). Można ich tu spotkać wszędzie.
Mieszkam na Buckow, które jest osiedlem z totalną mieszanką narodowości. Muszę kiedyś zrobić zdjęcie naszego domofonu z wypisanymi nazwiskami, należącymi chyba do osób z całego świata. Jadąc rano do pracy kupuję kaşarlı börek w piekarni należącej do sympatycznej rodziny pochodzącej z Trabzonu, czasem zgrzeszę i kupię kebab w budce u Halila, który z kolei jest już drugim pokoleniem mieszkającym w Niemczech, a jego rodzina pochodzi z okolic Van. W mojej stajni dwa konie należą do Aylin, która jest trzecim pokoleniem urodzonym w DE, a jej rodzina jest z... Davutlaru! Jaki ten świat mały! Toż to kilka kilometrów o mojego miejsca zamieszkania, czyli Kuşadası!
Półki sklepowe aż uginają się od tureckich przysmaków, więc nie muszę tęsknić do smaku pieczonych bakłażanów, pekmezu i chociażby Çiğ köfte.

Cały czas pracuję też nad moim tureckim, bo jak sama się przekonałam mieszkając w Turcji język ten po prostu trzeba znać. Cały czas tęsknię za Turcją. Kiedy piszę te słowa za oknem jest -8 stopni i od 12 godzin nieprzerwanie pada śnieg. Także moi drodzy! Byle do wiosny!
A póki co, skoro trochę spraw w moim życiu się ustabilizowało, wracam do pisania bloga i obiecuje sobie oraz wam pisać przynajmniej jedną notkę na tydzień!

Trzymajcie się ciepło w te zimowe dni!